Christianitas Christianitas
985
BLOG

Tomasz Lewandowski: O Racjonalistach i Sokółce

Christianitas Christianitas Nauka Obserwuj temat Obserwuj notkę 31

 

Istnieje pewne stare, sięgające starożytności przysłowie głoszące, iż ludzi, instytucje i wydarzenia oceniać można i należy po ich następstwach lub następstwach ich czynów, metaforycznie i trafnie zwanych „owocami”. Przysłowie to ma zresztą dość chlubną przeszłość - według najlepszych dostępnych nam źródeł używały go najtęższe umysły ludzkości, nie wyłączając najmędrszego Umysłu, jaki kiedykolwiek nosiła ta umęczona ziemia. W ten sposób chlubnie odróżnia się od ogromnej większości powiedzonek, do których nawykliśmy przez lata i może się ono zaliczać do ścisłej elity wśród przysłów. Toteż nie wahając się zbytnio, i my włączmy to twierdzenie do zbioru naszych dyrektyw.

 

Jeśli to uczynimy, otrzymamy całkiem sensowne kryterium, by przynajmniej na prywatny, tymczasowy użytek oceniać (być może nadnaturalne) wydarzenie w Sokółce. Już teraz, choć wciąż czekamy na werdykty władz kościelnych, można z dużą dozą prawdopodobieństwa domniemywać sobie, że wydarzenie to musiało być nie tylko cudem, ale cudem tak wielkiego kalibru, że sama myśl o tej skali każe nam raz jeszcze pochylić głowy w zadumie nad zasadniczą nieproporcjonalnością ludzkich zasług do Bożej szczodrobliwości w miłosierdziu. Oto na stronie Racjonalista.pl ukazał się tekst, który nie tylko nie usiłuje obrazić milionów współobywateli jego autora bądź autorki (to akurat wbrew złej sławie zdarza się stosunkowo rzadko), ale tekst, pod którego najważniejszymi tezami każdy katolik może spokojnie się podpisać i głośno wyrazić swoje poparcie. Niechybnie stanie się to po chwili niebotycznego zdumienia, poprzedzającej kilka minut nieufnego niedowierzania i ponownych lektur, niemniej po zakończeniu tych wstępnych uprzejmości, pieśń radości i afirmacji zabrzmi tym donioślej. Czym można między innymi usprawiedliwić powstanie niniejszego tekstu.

 

Mówię tu o liście otwartym do Prokuratury Rejonowej w Sokółce, w którym Pani Doktor Małgorzata Leśniak, jako Prezes Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów, wzywa adresata do zbadania sprawy domniemanego niedawnego cudu eucharystycznego i wydania oświadczenia w sprawie możliwości popełnienia przestępstwa.

 

Pomijając kilka zgrzytów natury semantycznej (jak trącące pleonazmem wspomnienie szans infinitezymalnie małych) czy grzecznościowej (jak wyrażenie się o niezwykle drogiej wielu współobywatelom Osobie jako o proroku zmarłym 2000 lat temu, mimo iż sam Zainteresowany wyraźnie odżegnywał się od określania go w podobny sposób), tekst tchnie rzadko spotykanym na tym portalu (czy w ogóle w Internecie) wyważeniem tez i używanego języka. Nawet nieco histeryczne straszenie epidemią niewiele wpływa na końcowy efekt. Jak rzadko Racjonaliści.pl, Pani Prezes wykazała się dbałością o szczegóły i troskliwością o zwykłego człowieka.

 

Wrażenie to usilnie usiłują zatrzeć inni Racjonaliści.pl, pisząc o tym wydarzeniu na swej stronie. Najświeższym chyba tego typu dokonaniem jest artykuł autorstwa Pani Elżbiety Binswanger-Stefańskiejbędący wg Jej słów refleksją nad fenomenem cudu eucharystycznego w przeszłości i w naszych, współczesnych nam czasach tak w ogóle. Człowiekowi, który na początku XXI wieku mieni się „racjonalistą” można od biedy wybaczyć dogłębną nieznajomość prawd wiary katolickiej mówiących zarówno o transsubstancjacji, jak i o dwóch (ludzkiej i Boskiej) naturach Chrystusa – w końcu nikt nie ma (na dłuższą, pozaszkolną metę) obowiązku zapamiętywania czegoś, co go nie interesuje. Jednak już pisanieo czymś, o czym się nie ma pojęcia[1] i beztroskie wkładanie w usta przeciwników tez, których oni nigdy nie wypowiedzieli należy do praktyk tyleż metodologicznie godnych ubolewania, co dostarczających powodów do wstydu.

Niekiedy podczas lektury tego tekstu można zatrzymać się i ze zdziwieniem podrapać w głowę. Nie dlatego jednak, że same tezy zaskakują czytelnika. Raczej, że się tak wyrażę, ich umiejscowienie w ustach autorki zmusza do zastanowienia. Co może oznaczać stwierdzenie, iżw XX wieku potrafimy już rozróżnić grupy krwi więc udowodniono, że krew z VIII wieku z Lanciano ma tę samą grupę krwi co krew z całunu turyńskiego. Koincydencja o tyle godna odnotowania, że niemal na bank z góry do przewidzenia. - pozostawione bez żadnego komentarza? We mnie rzeczywiście odkrycie to nie obudziłoby zdziwienia jako łatwe do przewidzenia, skoro mamy do czynienia z tą samą Osobą. Zdziwiłbym się, gdyby było odwrotnie. Brak jednak zdziwienia w ustach zadeklarowanej sceptyczki, kończący akapit i mający być jakoby oczywistym i niegodnym dalszego rozwinięcia tematu jest co najmniej intrygujący. Ponieważ na Całunie wykryto grupę krwi AB, szansa na taką koincydencję wynosi raptem kilka procent. W VIII wieku nie znano przecież grup krwi, ewentualny fałszerz nie mógł więc brać jej pod uwagę, gdy dokonywał ohydnego czynu, jaki insynuuje mu Pani Binswanger-Stefańska. Czy autorka sugeruje, że szanse, iż dwie całkowicie losowo dobrane osoby mają tę samą grupę krwi są większe niż to, że będą miały inną? Przecież jest dokładnie odwrotnie. Jeśli już za czymś jest to poszlaką, to za tezą katolicką.

Jeśli przyjmiemy optymistyczne założenie, że autorzy rozumieją swoje własne teksty, rzucać sobie taki przykład mimochodem i z uśmiechem może co najwyżej katolicki obrońca autentyczności zarówno całunu turyńskiego, jak cudu z Lanciano. Sceptyk mógłby co najwyżej tłumaczyć, iż jest to czysty przypadek. Kilka procent nie jest szansą infinitezymalną, całkiem możliwe więc, że mógłbym nawet dać się przekonać takiej argumentacji. Nadal jednak byłaby ona rzucaniem sobie kamyków do własnego ogródka, w dodatku możliwym do uniknięcia. Z ogromnej liczby cudów eucharystycznych autorka wybrała do omówienia zaledwie cztery. Skoro już zdecydowała się na taki stopień doboru materiału, przemilczenie jeszcze jednego cudu i tak by jej niewiele więcej zaszkodziło. Ona jednak robi więcej – nie tylko nie pomija tego faktu, ale przechodzi nad nim do porządku dziennego i bez zdziwienia. Najwyraźniej jednak ilość zdziwienia w układzie zamkniętym musi być stała, bo to z kolei zamienia mnie w – obrazowo rzecz ujmując – wielki znak zapytania. Co autorka chciała przez to osiągnąć, pozostaje dla mnie niewyjaśnioną tajemnicą.

 

Szczytem wszystkiego jest jednak ostatni akapit tekstu. Jest on tak wielkim osiągnięciem sztuki nie słuchania tego, o czym samemu się mówi – a jednocześnie wzbudza tak różnorodne i wzajem sprzeczne uczucia – że pozwolę sobie na zacytowanie go w całości.

I widzę dwie opcje, albo jest to zwykłe oszustwo i Kościół będzie się musiał oficjalnie ustosunkować do dogmatu o cudzie eucharystycznym, czyli unieważnić go, albo jest to prawda i to mnie wywróci się do góry nogami światopogląd. Jeśli jednak sprawdzi się opcja pierwsza, Kościół będzie musiał staranniej testować cuda na ich niemożność naukowego udowodnienia, na ich nadprzyrodzoność, a nie odwrotnie. Wtedy przynajmniej żadnego oszustwa udowodnić się nie da, nadprzyrodzone to nadprzyrodzone. Taki porządek rzeczy ma ten plus, że jest wewnętrznie spójny. Cud? Tak! Ale nie na poważnie!

 

G.K. Chesterton pisał kiedyś o argumencie widocznym w pierwszych słowach cytatu (tj. aż do unieważnić go). Z faktu istnienia fałszerzy pieniędzy niektórzy temu pisarzowi współcześni kazali ludziom wnioskować o nieistnieniu pieniędzy w ogóle. Jak widać, wbrew zapewnieniom Racjonalistów.pl, od początku XX wieku niewiele się zmieniło nie tylko zresztą w tej materii. Niech Pani Binswanger-Stefańska najpierw przyzna, że udowodnienie fałszywości domniemanego Brakującego Ogniwa z Piltdown zmusza ją do porzucenia dogmatu o ewolucji. Wtedy być może, na zasadzie przyjacielskiej wzajemności, Kościół na poważnie rozważy jej propozycję.

 

Metodologiczna sugestia zawarta w ostatnich słowach cytatu (od jeśli jednakdo nie odwrotnie) jest równie zastanawiająca, a być może bardziej pocieszna. Niezależnie od tego, czy cuda zdarzają się, czy nie, zgadzamy się chyba, że są lub miałyby być one zjawiskami bądź zdarzeniami będącymi ingerencją Boga (lub, bardziej ogólnie rzecz ujmując „sił nadprzyrodzonych”). Jak długo mamy na myśli Boga chrześcijańskiego, a to znaczy: osobowego, obdarzonego wolną wolą i omnipotentnego, musimy pogodzić się z faktem, że o ile istnieje, działa jak Mu się żywnie podoba. Nie wiem, co Pani Binswanger-Stefańska ma dokładnie do zarzucenia ekspertom szukającym na polecenie Kościoła Katolickiego możliwych naukowych dróg wyjaśnienia zjawisk, co do których istnieje uzasadnione podejrzenie, iż są nadnaturalnego pochodzenia (bo to chyba miała na myśli mówiąc o czymś odwrotnym do testowania na nadprzyrodzoność, domyślnie – o testowaniu na przyrodzoność). Nie wiem, co jest nie tak w metodzie wyczerpywania wszystkich możliwych hipotez naukowych i w razie ich obalenia – postulowaniu braku wyjaśnienia naukowego, a więc w świetle najlepszej dostępnej wiedzy – cudu. Nie wiem i wiedzieć nie mogę, gdyż sama Pani Binswanger-Stefańska zdecydowała się nie rozwijać tego tematu. A szkoda, bo wtedy może z rozpędu wygadałaby się także, jak sobie właściwie wyobraża owo postulowane testowanie na nadprzyrodzoność. Że nie da się tego zrobić naukowo, to znaczy przeprowadzać eksperymenty w oparciu o teorie i prawa przyrodnicze, to mi się wydaje dość oczywiste. Nigdy nie było i nie będzie żadnych praw apriorycznych, które mogłyby opisywać, kiedy Bóg zadziała, a kiedy nie i jak to uczyni. Poza tym, z samej definicji słowa „nadprzyrodzony” wiemy, że wykroczyć musielibyśmy poza to, co przyrodzone –  a więc i poza naukę.

Trzeba by to zatem zrobić pozanaukowo i bez oparcia o prawa. Jeśli jakiś organ państwowy, np. administracja, działa w oparciu o obowiązujące prawa, być może wystarczy znać kodeks prawny i istotne cechy danej sprawy, by przewidzieć (a więc i wyjaśnić), jaka w tej sprawie zapadła decyzja – tak jak wystarczy znać położenie i pęd danego ciała, by przewidzieć tor jego ruchu. Jeśli jednak dany organ nie działa w oparciu o prawa, jedyny widoczny dla mnie sposób to skontaktowanie się z rzecznikiem tego organu. Można się wybrać na audiencję do starożytnego despoty lub do okienka Urzędu Skarbowego. Podobnie, jedynym sposobem testowania na nadprzyrodzoność, jaki potrafię sobie wyobrazić jest zapytanie Boga, czy wydarzenie x w miejscu y i czasie z było czy nie było Jego ingerencją. Ponieważ ewentualna odpowiedź też musiałaby być Bożą ingerencją, Pani Binswanger-Stefańska zdaje się sugerować Kościołowi, by udowadniał jeden cud innym cudem.

 

Można zapewne mienić się racjonalistą i kazać kościelnym komisjom naukowym stosować coraz ściślejsze naukowe metody i piętnować wszelkie odchylenia od naukowej metodologii tudzież kwestionować i demaskować poszczególne interpretacje wyników jako wynikłe ze światopoglądu nadinterpretacje. Nie ma takich naukowców, którym nie trzeba patrzeć uważnie na ręce. Można nawet postulować, by wyniki badań mogły być powtórzone przez naukowców jasno deklarujących swój laicki światopogląd – choć byłby to postulat o wątpliwej z kilku praktycznych względów użyteczności, byłby przynajmniej sensowny.

Jednak mienić się racjonalistą i nakazać kościelnym komisjom naukowym natychmiastowe samorozwiązanie i transformację w Wysokie Komisje Mistyczne, usiłujące za wszelką cenę usłyszeć Boży głos mówiący im dla przykładu, że zamiana wody w wino rzeczywiście w Kanie Galilejskiej zaszła – względnie zastąpienie ich przez autorytatywne orzeczenie papieża jako Najwyższego Rzecznika Niebios i Wielkiego Interpretatora Czynów Bożych – to już nawet nie nieporozumienie. To niefrasobliwe niezwracanie uwagi na zawartość znaczeniową terminów używanych w zdaniu. Pospolicie zwane „bełkotem”.

 

Nawet jednak tutaj, i to dokładnie pomiędzy przywołanymi przed chwilą fragmentami znalazły swe miejsce słowa skłaniające mimo wszystko do podtrzymania nadziei w dobre intencje autorki. Mówię tu oczywiście o słowach albo jest to prawda i to mnie wywróci się do góry nogami światopogląd.Ten cytat był chyba jedynym dającym się utrzymać powodem, dla którego cały artykuł otrzymał tytuł Cud na poważnie. Nie tylko dopuszczamy możliwość, że kosa naszego sceptycyzmu trafić może na kamień faktów. Deklarujemy do tego, że nie pozostanie to bez znaczenia dla naszego systemu przekonań. To jasne i wyraźne znamiona prawdziwego dążenia do Prawdy, wręcz oznaka niepohamowanego jej głodu. A to ogromny krok naprzód w porównaniu do wielu występujących w przyrodzie ateistów. Ocierający się wręcz o herezję na łonie dogmatycznego Racjonalizmu.pl, dla którego przecież, co widzieliśmy w tym samym przecież tekście kilka akapitów wyżej, nie ma takiego orzeczenia naukowego, którego po czasie nie można – jeśli nie jest wygodne – zbyć jako niewspółczesnego nam w naszych czasach tak w ogóle. Pozostaje nam tylko życzyć Pani Binswanger-Stefańskiej takiej samej dociekliwości i konsekwencji w odniesieniu do pozostałych cudów eucharystycznych, których potwierdzono grubo ponad setkę. Wiara św. Justyna Męczennika i św. Tomasza z Akwinu w pochodzenie wszelkiej prawdy od Boga nie po raz pierwszy każe nam, chrześcijanom, widzieć powód do szaleńczej i radosnej nadziei tam, gdzie nikt inny by go nie dostrzegł.

 

Być może dlatego podobne wysiłki nie zacierają pozytywnego wrażenia, jaki pozostawia lektura listu do Prokuratury Rejonowej w Sokółce. Wbrew mojemu głębokiemu (acz subiektywnemu i, biję się w piersi, opartemu na stereotypach) przekonaniu, Pani Prezes Małgorzata Leśniak nie wyręczała nikogo w jego obowiązkach i dała wyraźnie do zrozumienia, że domniemanie niewiary nie łączy się u niej (inaczej niż u niektórych jej współwyznawców) z zaprzeczeniem domniemania niewinności. Przy tym główny postulat, skrzętnie i skromnie ukryty za serią pięciu pytań, tchnie ożywczym zdrowym rozsądkiem.

 

Oczywiście, niemal każdy po chwili zastanowienia (a niżej podpisany, jako rzymski katolik i zwolennik logiki klasycznej, szczególnie chętnie) przyzna, że jeśli wydarzenie w Sokółce nie było cudem, to było oszustwem, w dodatku takim, które wcześniej wymagało przynajmniej współudziału w zbezczeszczeniu zwłok lub – co gorsza – w morderstwie. Przyzna też, że jeśli zachodzi ta druga ewentualność, obowiązkiem państwowych organów ścigania jest zidentyfikować, ująć i sprawiedliwie ukarać jego sprawców. Nie mogą więc owe organa czekać, nim ktoś im nakaże spełniać ich obowiązek – same muszą sprawdzić, czy wydarzenie podpada pod ich zakres zainteresowań. To, że zrobią to nie wchodząc w drogę organom władzy kościelnej i nie ograniczając ich możliwości działania rozumie się samo przez się – w końcu dobremu obywatelowi trudno sobie wyobrazić, by miało być inaczej.

Albo strzępki serca pochodzą od Tego, który jest Bogiem i człowiekiem, a w dodatku jeszcze Sprawcą rozpatrywanego czynu – albo od człowieka, który wbrew swej woli stał się sprawcy czynu niewinną ofiarą. Tertium non datur. W najlepszym interesie każdego z nas jest w miarę możności rozeznanie, która z tych ewentualności zachodzi. Jeśli to nieprawda, uczciwi chrześcijanie nie mogą sobie pozwolić na czczenie Boga między innymi za coś, czego nie uczynił. Jeśli to prawda, uczciwi ateiści nie mogą sobie pozwolić na obojętne zbycie niewyjaśnionego zjawiska, które dokonało się niemal na ich oczach. Niech władza świecka robi więc, co do niej należy. Amen.

 

W obliczu tak niepojętej zgodności, mogę tylko śpiewać zdziwionymi ustami pochwalne pieśni na cześć Pana Zastępów, który tchnie kędy chce i którego – jak zauważył niegdyś C.S. Lewis – zdumiewająco łatwo spotkać na terenie z pozoru nie mającym z Nim nic wspólnego. Można nawet odpuścić sobie tyleż trafne, co erystyczne pytania, czy przypadkiem wg Racjonalistów.pl najlepsza obroną dla wydarzenia w Sokółce nie jest po prostu niespotykane nim zainteresowanie[2]. Być może domniemany sprawca ewentualnego oszustwa w Sokółce nie wykazał się aż taką finezją oraz intelektualnymi i technicznymi wyżynami jak Pan von Hagens, by uzyskać swój preparat, którego w dodatku nie zechciał zgodnie z najnowszą wersją naukowej nekromancji zalać acetonem i żywicą epoksydową, tylko wodą z kielicha mszalnego. Być może nie spędził nad jego przygotowaniem 1500 godzin. Jeśli jednak – w co głęboko wierzymy – Pani Małgorzata Leśniak poważnie traktuje własne słowa o art.262 §1 Kodeksu Karnego i na temat wytycznych dla władz państwowych w wypadku odnalezienia na terenie Rzeczypospolitej Polskiej szczątków ludzkich nieznanego pochodzenia, to z niecierpliwością czekamy na kolejny list otwarty na temat makabrycznej wystawy, rewidujący stanowisko Racjonalistów.pl w tej sprawie.

 

Doprawdy, zadawanie jakichkolwiek podchwytliwych pytań w tym temacie byłoby niegodną chrześcijanina, a tym bardziej rzymskiego katolika, małostkowością. Wszyscy przecież wiemy, że tylko krowa nie zmienia poglądów i że w wypadku troski o godność ludzkich zwłok nie ma najmniejszego znaczenia ilość ciała, jaką się posłużono w akcie profanacji. Z radością nie mniejszą niż jednoczesne zdumienie witamy więc Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów po tej samej stronie barykady w walce o ludzką godność i zasadniczą nietykalność ciała ludzkiego jeśli nie przed narodzeniem, to przynajmniej po śmierci.

 

Cuda, jak nieszczęścia, chodzą podobno parami. Do kanonizacji potrzeba ich przecież co najmniej dwóch, co pozwala nam podejrzewać, że pojedynczo nie powinny się zdarzać. Dlatego, choć nadal czekamy na przesądzające sprawę odpowiednie orzeczenia kompetentnych po temu organów, już teraz z szansą nieinfinitezymalnie dużą możemy spekulować, że wydarzenie w Sokółce jednak cudem było. Inny cud się bowiem wydarzył. A ponieważ nic i nikt oprócz niektórych świętych nie zmienia się na lepsze od razu i całkowicie, nawet różne przeszłe, teraźniejsze i przyszłe wystąpienia Racjonalistów.pl w tym temacie nie uniemożliwią nam pisania z nadzieją i o Nadziei.

 

Tomasz Lewandowski (ur. 1984) , student filozofii na UW, pisze pracę magisterską nt. prezentacji teorii filozoficznych w językach sformalizowanych.

 

 


 

 

[1] Szkoda było nabijać sobie ilość znaków i dalej nadmuchiwać i tak zatrważająco pojemny balonik tego artykułu, więc poprzestałem na tej uwadze. By jednak nie okazać się całkowicie gołosłownym chciałbym zwrócić szczególną uwagę na dwa cytaty będące podstawą tak ostrej diagnozy:

a)      Fragment Jednak cud przemienia pańskiego to właściwie nie cud a najprawdziwsza prawda i tu leży pies pogrzebany. W roku 1215 Sobór Laterański ustanowił, że w czasie podniesienia chleb i wino zamieniają się w ciało i krew, czyli, już z dużej litery, w Ciało i Krew Jezusa Chrystusa. dość jasno sugeruje, że Autorka nie widzi różnicy między „codziennym” Przemienieniem a cudami eucharystycznymi. Być może należałoby zapytać, jak według niej w takim razie przeciętny katolik wyobraża sobie wydarzenia mające codziennie miejsce na ołtarzu i jak godzi to z tym, co widzi.

b)       Zaś fragment Wierni są wprawdzie święcie przekonani, że serce nie jest ludzkie, ale boskie każe zapytać, jak Autorka imaginuje sobie mięsień sercowy należący do Boga, bytu duchowego i niepostrzegalnego, po czym powrócić do pytania o Jej wyobrażenia na temat przeciętnego katolika. Pewnych pytań się jednak nie zadaje. Opis, jaki moglibyśmy usłyszeć zapewniłoby nam wstrząs gorszy od niejednego kasowego horroru.

 

[2]Mam na myśli przede wszystkim zdanie: Najlepszą obroną wystawy jest jednak niespotykane nią zainteresowanie. Ludziom wrażliwszym nie polecam czytania całego tekstu, zwłaszcza krótko po posiłku – lektura równoważna jest wyświetleniu kilku makabrycznych widokówek na ekranie komputera. Nawet gorące zapewnienia autora, iż plastynowane preparaty nie budzą wstrętu oglądających na ich tle wypadają dość blado. Ale cóż – wstręt to kwestia osobista.

 

 

Pismo na rzecz ortodoksji

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Technologie